A gdyby tak... 1/6. Bojko Trail.



Nie jest łatwo dojechać z Wielkopolski w Bieszczady. Ale mogło być gorzej, mogliśmy mieszkać w Świnoujściu. Świnoujście z Przemyślem łączy najdłuższa trasa kolejowa w Polsce, licząca 974 km, którą pociąg PKP Intercity pokonuje w 15 godzin i 14 minut (o ile nie jest opóźniony). My mamy do przejechania jedynie 67% tej trasy, w dodatku nocą. Wybieramy podróż wagonem sypialnym, co daje nam takie bonusy jak darmowe budzenie, czekoladowe muffinki oraz herbatka podana do przedziału. Ostatnie luksusy zanim znikniemy w dziczy...

W Przemyślu mamy trochę czasu, żeby zastanowić się, dlaczego wojak Szwejk pije piwo z Tychów, które nigdy nie należały do Austro- Węgier. Spotykamy też pierwszego na naszej trasie niedźwiedzia... odlanego w pracowni Felczyńskich, nieprzerwanie od początku XIX w. pielęgnującej zawód ludwisarza. O tym, że Przemyśl to miasto dzwonów i fajek, przypomina nie tylko muzeum działające przy ul. Władycze, ale również mural na ścianie kamienicy, którą mijamy w drodze na plac PKS. Idziemy na plac PKS, bo stamtąd wyruszymy na Ukrainę, aby jeszcze przed eksploracją polskiej części Bieszczadów, połowa z nas mogła wziąć udział w ultramaratonie Bojko Trail.

Skąd nazwa biegu? Od nazwy grupy etnograficznej, której potomkowie zamieszkują do dziś tereny zachodniej Ukrainy. Przed drugą wojną światową Bojkowie rozwijali swoją kulturę również na terenie polskich Bieszczadów, ale w wyniku akcji ,,Wisła'' zostali przymusowo wysiedleni do ZSRR lub na północ Polski, podobnie jak sąsiadujący z nimi na zachodzie Łemkowie. Ślady osadnictwa Bojków będą nam jeszcze towarzyszyły w dalszej podróży. Tymczasem wyruszamy do Żdenijewa.


Przemyśl w pigułce: wojak Szwejk, fontanna z niedźwiedziem i mural na ul.Mickiewicza


Do Santiago de Compostela mamy z rynku w Przemyślu 4031 km, a do Żdenijewa położonego w rejonie wołowieckim obwodu zakarpackiego na Ukrainie tylko ok. 200 km. Co nie zmienia faktu, że dotarcie tam może zająć ponad 7 godzin... i to wcale nie z powodu długiego oczekiwania na granicy w Medyce. Ale nie uprzedzajmy faktów.




Wyjeżdżamy z Przemyśla wraz z innymi zawodnikami (i ich kibicami) czterema autokarami zapewnionymi przez organizatora zawodów. Na początku idzie gładko. Co prawda startujemy z małym poślizgiem, ale w Medyce nie ma większych problemów. Identyfikatory z logo Bojko Trail umieszczone za szybą autokarów zdają się działać, a wbijanie pieczątek do paszportów idzie dosyć sprawnie. Po przekroczeniu granicy zatrzymujemy się na stacji benzynowej i odkrywamy, że zegary w komórkach automatycznie przestawiły się o godzinę do przodu, a w sklepiku przy stacji oprócz chipsów można znaleźć suszone rybki oraz kalmary. Jesteśmy na Ukrainie!

Im dalej w głąb kraju się zapuszczamy, tym ciekawiej wyglądają drogi. Poruszamy się więc dosyć powoli. W dodatku przed połową trasy orientujemy się, że zgubiliśmy gdzieś jeden autokar. Kierowcy pozostałych zostawiają swoich pasażerów na poboczu, przy pomniku witającym nas chlebem w Starym Samborze. Gdy ruszają czwartemu na ratunek, okazuje się, że zatarły się hamulce... Ale po dłuższej przerwie w komplecie ruszamy dalej.

Na horyzoncie zaczynają pojawiać się góry, a my z nosami przyklejonymi do szyby podziwiamy cerkwie ze złotymi kopułami, intensywną zieleń traw, lasy barszczu Sosnowskiego, wartki nurt rzek. I samochody jakich u nas już nie można zobaczyć. Tymczasem skręcamy z asfaltówki w boczną drogę, której nie posądzalibyśmy o poniesienie autokaru... Oto prawdziwy koniec drogi bitumicznej. Podskakujemy na wertepach, a znak drogowy informuje, że takich atrakcji czeka nas ok. 20 km. Głos z głębi autokaru: ,,W porównaniu z tym wyprawa Bargiela na K2 to pikuś...".

Całe rodziny wychodzą z domostw zobaczyć co Polacy wyprawiają. Pojawia się też krowa, która tarasuje swoją osobą prawą stronę "jezdni"... W końcu docieramy na miejsce, godzinę po regulaminowej odprawie dla zawodników, ale dwie godziny przed końcem wydawania pakietów startowych oraz sześć godzin przed startem Bojko Trail 120+ (chociaż niektórzy martwili się już, że będzie 180 DNS-ów...). Ktoś wieszczy: ,,Nie narzekajmy na dojazd, bo jeszcze nie wiemy jak wygląda sprawa z naszymi miejscami noclegowymi... Może się okazać, że ten autokar będzie najmilszym hotelikiem...".




Święte słowa. Kiedy odnajdujemy w końcu recepcję naszego hotelu (połączoną z barem, który pod naporem kilku setek biegaczy przemienił się w prężną restaurację wydającą co chwilę porcje makaronu z gotowanym kurczakiem oraz ,,supchik"), pokazujemy potwierdzenie rezerwacji dokonanej za pośrednictwem dużego internetowego portalu. Niestety okazuje się, że naszych nazwisk nie ma w grubym zeszycie z rezerwacjami... Dowiadujemy się też, że hotel właściwie w ogóle nie współpracuje z tym portalem... Stoimy więc przy kontuarze ze zdezorientowanymi minami i czekamy na cud. Cud nadchodzi. Nagle znajduje się jakiś zapomniany pokój, a cena okazuje się o 500 UAH niższa niż spodziewana...

O 3:00 czasu ukraińskiego połowa z nas melduje się na starcie Bojko Trail 120+. Druga połowa odprowadza pierwszą na start, a potem wraca do spania... Ale nie na długo, bo planuje dotrzeć przed czołówką zawodników na Przełęcz Preluka, gdzie zlokalizowany jest trzeci punkt kontrolny. Trzeci i czwarty... i szósty, najdłuższa trasa składa się bowiem z trzech pętli zbiegających się właśnie na przełęczy.

Wstaję o świcie, by przez otuloną poranną mgłą wioskę Zbyny powędrować do początku czerwonego szlaku, który doprowadzi mnie do celu. Szlak oznaczony jest jak w Polsce- dwa białe paski, pośrodku czerwony. Dodatkowo pomagają mi taśmy organizatora zamocowane na drzewach razem z żarcikami, mającymi za zadanie rozśmieszyć (lub rozjuszyć) zawodników na końcowych kilometrach trasy (czerwonym szlakiem będą zbiegać do mety).


Zbyny


O 8:00 melduję się w okolicach gospodarstwa agroturystycznego na Przełęczy Preluka. Mimo że minęło już pięć godzin od startu, nie dotarł tu jeszcze ani jeden zawodnik. To daje do myślenia. Czyżby na trasie czaiły się jakieś "mordory"?  A barszcz ukraiński już czeka...


Przełęcz Preluka


Czekam i ja. Godzinę i 10 minut zanim na czterdziestym siódmym kilometrze pojawia się prowadzący. A potem jeszcze trochę na mojego zawodnika...




Po wyprawieniu go dalej, ruszam wraz z biegaczami zielonym szlakiem w stronę góry Runa-Plai. Wkrótce odbijam jednak w lewo na szlak niebieski sprowadzający z powrotem do miejscowości Zbyny. Kiedy docieram do Żdenijewa, mam na liczniku 24, 3 km. Idę (z pewną taką nieśmiałością) zwiedzać miejscowe sklepiki spożywcze, a potem na makaron. Dziś z sosem bolońskim.

Dopiero nad ranem wychodzę na metę przywitać nadchodzące asfaltem od Zbyn światełka...




Następnego dnia w południe znów wsiadamy do autokarów (ciężsi o medal i pas bojkowski, dla którego było to wszystko), żeby rozpocząć kolejną "wielką i długą przygodę"... Tym razem mamy jechać przez Lwów, trasą okrężną, ale bardziej asfaltową... Po drodze: a) w jednym z autobusów pękają paski od alternatora, b) zaliczamy zbyt długi postój na stacji benzynowej, za co dostajemy opieprz od naszych kierowców (tak to jest gdy trzy autobusy ludzi ustawiają się jednocześnie w kolejce po piwo i hot-dogi), c) stoimy milion godzin na granicy (czy to dlatego, że sponsorują nas niepoprawne politycznie kabanosy...?), d) przejeżdżając pomiędzy punktem odprawy ukraińskiej a punktem odprawy polskiej urywamy ukraińskiemu kierowcy boczne lusterko. Wszystkie odpowiedzi są prawidłowe. W rezultacie nasza podróż trwa osiem godzin (słownie: osiem), a już w Medyce wszyscy, którzy liczyli odjechać jeszcze tego samego dnia z Przemyśla do Poznania, Wrocławia, Szczecina lub jakiejkolwiek innej miejscowości, porzucają wszelką nadzieję...

Do nas znowu uśmiecha się szczęście. Mimo że rozkładowe autobusy i pociągi dawno już pouciekały, z pomocą kierowcy naszego autokaru znajdujemy transport do Sanoka. Przy dźwiękach KSU jedziemy w stronę zachodzącego słońca... Ku polskim Bieszczadom.



Komentarze