Kotlina (KDB on tour)
Długość trasy: 137 km (wg zapisu GPS: 145,4 km)
Start: dolna stacja wyciągu na Szrenicę, piątek, 16.09, 12:00
Meta: dolna stacja wyciągu na Szrenicę, Szałas Żywiecki, górny poziom (tak, po certyfikat potwierdzający ukończenie przejścia trzeba jeszcze wspiąć się po schodach), niedziela, 18.09, ok. godz. 2:40
Za dziesięć dwunasta
organizator ogłasza przez mikrofon, że znaleziono etui na okulary,
które można odzyskać za cenę piwa... nie, dwóch. Chwilę później
odnajduje się jeszcze mały, miedziany kluczyk. Ten także wróci do
właściciela po wpłaceniu dwóch ,,browarów". Niektórzy tłoczą
się jeszcze przy dużej mapie ustawionej przed Szałasem Żywieckim, podglądając zmieniony przebieg niebieskiego szlaku
od Radomierza do punktu kontrolnego nr 5. Większość
uczestników zaczęła się jednak ustawiać pod bramą
startową. Teraz czas na chwilę powagi - minutą ciszy czcimy pamięć
Daniela i Mateusza, ratowników GOPRu, którzy "odeszli na
wieczny dyżur". Potem ostatnie odliczanie i wybija południe.
Ruszamy! Pierwsza linia zaczyna mocno truchtem... Szkoda, że biegną
nie w tę stronę, co trzeba. "Czy na przedzie nie powinni być
ci, którzy znają trasę?"- śmieje się ktoś. Prowodyrzy
reflektują się w porę i przesadzając murek okalający
parking, zmierzają już w stronę początku czarnego szlaku
prowadzącego do Rozdroża pod Kamieńczykiem. Idziemy w
rozciągającej się powoli grupie do rozdroża i dalej w górę
ku Hali Szrenickiej, słuchając po drodze komentarzy mijanych
turystów.
- Zobacz, jakaś
wycieczka...
- Nie, mają numery
startowe... To nie wycieczka, to zawody!
Cóż, jeśli to
wycieczka, to o dość ekstremalnym charakterze. Jeśli zawody, to
tylko z samym sobą i własnymi słabościami. Tak naprawdę
trudno sklasyfikować gatunkowo imprezę, w której bierzemy udział.
Dla wtajemniczonych znana jest po prostu jako PRZEJŚCIE. W naszych
planach określaliśmy ją z kolei kryptonimem KOTLINA...
Oficjalna nazwa brzmi: XIII Przejście Dookoła Kotliny
Jeleniogórskiej. Jest piątek, minęła dwunasta i mamy 48 godzin,
aby wrócić w miejsce, z którego wyszliśmy, pokonując wcześniej
137 km... lub - jak się okaże- odrobinę więcej.
Jak na połowę września,
pogoda jest niezwykle łaskawa. Świeci słońce, temperatura
utrzymuje się powyżej 20 stopni Celsjusza. Chwilami jest nawet
gorąco. W tym roku impreza po raz pierwszy rusza w południe, a nie
wieczorem, dlatego stali bywalcy z nostalgią mówią o ,,świetlnym
wężu", którego zwykle formowali na grzbiecie Karkonoszy
przejściowicze. Tym razem go zabraknie, ale z drugiej strony nie
trzeba rozpoczynać wędrówki od nieprzespanej nocy, a zyskujemy
dzienne, zapierające dech w piersiach widoki: w rejonie Śnieżnych Kotłów
na Śnieżne Stawki czy pomiędzy Przełęczą Karkonoską
a Śnieżką na Wielki Staw i Mały Staw, z przytulonym do niego
schroniskiem Samotnia. Przed Przełęczą Karkonoską trwa odbudowa w
skromniejszej (jak czytamy na stronie internetowej) wersji czeskiego
schroniska Petrova Bouda, które spłonęło w 2011 roku.
Pierwsze kilkadziesiąt
kilometrów pokonujemy nadspodziewanie szybko. Na pierwszym punkcie
kontrolnym przed podejściem do schroniska Odrodzenie (szesnasty
kilometr) mamy ponad czterdzieści minut zapasu w stosunku do
poglądowej rozpiski z czasami, którą przygotowaliśmy sobie dla
naszego średniego górskiego tempa (14 min./km). Nie spowalnia nas
nawet Śnieżka, bo na Przełęczy Okraj (drugi punkt kontrolny)
jesteśmy już godzinę do przodu. W związku z tym decydujemy
się na zrobienie małej przerwy w schronisku, gdzie raczymy się
pierogami oraz specjałami z Browaru Lwówek. Zwalczamy pokusę
zakupu wełnianych skarpet z wzorem przedstawiającym Złoty
Pociąg i ruszamy dalej, w kierunku Przełęczy Kowarskiej.
Zaopatrujemy się na drogę w dwulitrową butelkę Pepsi, którą
dopóki nie zwolni się miejsce w mniejszych butelkach, niesiemy
w ręce. Dzięki tej butli stajemy się rozpoznawalni wśród innych
uczestników. Wyprzedzając nas każdy dopytuje się czy "Pepsi
już przelana"...
Kiedy wkraczamy w rejon
Rudaw Janowickich, zaczyna się ściemniać. Zakładamy czołówki
i w towarzystwie innych ,,świetlików" zmierzamy w
stronę Skalnika oraz Przełęczy Rudawskiej. Po kilku godzinach
docieramy do punktu kontrolnego nr 3 na zboczu Dziczej Góry.
Żałujemy, że nie zabraliśmy ze sobą kilograma śląskiej, bo na
punkcie płonie ognisko. Zawiedzeni, nie zatrzymujemy się na dłużej
i wędrujemy przez las do ruin zamku Bolczów. Jakby dla
podkręcenia klimatu średniowiecznego zamczyska, blisko naszych
twarzy przelatują dwa nietoperze. Z pewnymi obawami zaglądamy do
ruin. O tej porze kto wie, czy nie będą się tu kręciły
jakieś Białe Damy...
Przed północą udaje
nam się dotrzeć do bufetu w Janowicach Wielkich. Nadkładamy niemal
kilometr, żeby zejść z trasy do punktu żywieniowego, a później
wrócić na właściwy szlak, ale makaron z sosem serowym proponowany
przez bardziej przytomną niż my o tej godzinie dziewczynkę jest
tego warty. Swoją drogą, kuszące jest też zboczenie z trasy w
drugą stronę, do Miedzianki, miejscowości, która zniknęła...
Postanawiamy jednak odwiedzić to miejsce innym razem.
Po przejściu przez
pogrążone we śnie Janowice (no, może nie licząc dwóch
miejscowych opróżniających skrzynkę piwa, chętnych do bitki z
właścicielem pewnego psa, ale równocześnie żywo zainteresowanych
ideą Przejścia), musimy wrócić na nieoświetloną trasę. I tutaj
pojawia się wątpliwość. Szlak zielony przy Zespole Profilaktyki i
Rehabilitacji skręca z asfaltówki w lewo, po czym ginie. Jesteśmy
trochę źli na siebie, bo zamiast uważać, którą ścieżkę
wybrała grupa przed nami, zajmowaliśmy się poszukiwaniem w
czeluściach plecaka ziaren kawy w czekoladzie mlecznej.
Próbujemy podążać drogą omijającą z prawej strony
wybudowany niedawno dom jednorodzinny, ale nie widzimy znaków,
więc zawracamy do rozstajów. Tam natykamy się na jakichś
przejściowych weteranów, którzy otwierają już bramę i wchodzą
na podwórze domu, wykrzykując, że "tej chaty tutaj nie było".
Próbując zasugerować możliwość ominięcia budynku drogą, z
której (jak się później okaże - niepotrzebnie) zawróciliśmy,
dowiadujemy się, że czyhają tam na nas "doły z wapnem",
w związku z czym ostatecznie przedzieramy się
wszyscy przez pokrzywy. W końcu wspólnymi siłami odnajdujemy
właściwą drogę na Różankę (punkt kontrolny nr 4, licząc z
nadłożeniem drogi do bufetu sześćdziesiąty kilometr przejścia).
Z Różanki schodzimy do
Radomierza, gdzie czekają na nas ułatwienia: strzałki pokazujące
kierunek poruszania się po miejscowości oraz żywy mężczyzna w
aucie wskazujący właściwy punkt, w którym należy przekroczyć
drogę E65. Dodatkowo spotyka nas inna miła niespodzianka: tubylcy
przerwali właśnie swoją imprezę, żeby wyjść na drogę z tacą
z kubeczkami gorącej herbaty i częstować nimi przejściowiczów
(,,Skąd jesteście?" - pytają rozgorączkowani. - ,,I
specjalnie przyjechaliście na ten, k....., rajd?!").
Spotkanie z Górami
Kaczawskimi rozpoczynamy od monotonnego odcinka prowadzącego szosą
aż do początku podejścia na Baraniec (niestety tak właśnie
zmienił się przebieg niebieskiego szlaku do Przełęczy
Komarnickiej). Następnie wychodzimy na łąkę, nad którą górują
dwa maszty: radiowy oraz telefonii komórkowej. Dookoła na
drzewach wymalowane są różne strzałki, ale wskazują bardziej
korzenie i grzyby niż sposób przejścia po ciemku przez polanę. Na
szczęście dogania nas grupa, która się zna, dołączamy się więc
do niej i razem zmierzamy ku punktowi kontrolnemu nr 5.
Na Przełęczy
Komarnickiej napotykamy uschnięte drzewo czereśni pomalowane na
różne kolory i obklejone butami... W świetle dnia może
docenilibyśmy walory artystyczne rzeźby zatytułowanej Into The
Blue, ale w ciemnościach sprawia raczej upiorne wrażenie...
Dalej wędrujemy najpierw
lasem, gdzie łatwiej kontrolować oznakowanie, a później częściowo
otwartym terenem. Pracujemy z mapą, bo światełka czołówek
widzimy rozproszone i po lewej, i po prawej, i przed nami,
i za nami. Ktoś nawet podpowiada nam, że idziemy dobrze, samemu
podążając w innym kierunku... Nie rozumiemy z tego zbyt
wiele, ale najważniejsze, że docieramy do drogi 365 Dziwiszów-
Janochów. Po jej przekroczeniu wpadamy na trzech przejściowiczów
znajdujących relaks w siedzeniu na asfalcie. Oni też potwierdzają,
że jesteśmy na właściwym szlaku. Tak czy siak, droga do PK nr 6
(wg mapki organizatora siedemdziesiąty piąty kilometr) dłuży się
niemiłosiernie. Co jakiś czas wydaje nam się, że w oddali majaczy
rozwieszona na drzewie kamizelka odblaskowa oznaczająca punkt
kontrolny, ale to tylko płatające figle odbicia światła naszych
własnych lampek... Brniemy przez jakąś łąkę ku zwisającym z
drzew dwom zielonkawym światełkom-przewodnikom, później wspinamy
się pod górę ścieżką, przy pokonywaniu której przydałaby się
maczeta. Na liczniku osiemdziesiąty kilometr, a punktu nie widać. W
końcu wychodzimy na cywilizowanie wyglądające rozdroże,
gdzie rozchodzą się żółty i niebieski szlak. Spotykamy tam dwóch
sprawiających profesjonalne wrażenie uczestników przejścia z
kompasem, którzy tłumaczą nam, że zmienił się przebieg szlaku,
że znaki były niedawno malowane i że trzeba iść na północ. W
rezultacie wszyscy omijamy Okole, musimy się wracać, a po
zaliczeniu PK nr 6 mamy już nie 75, a 84 km w nogach. Pozytywna
wiadomość jest natomiast taka, że zaczyna świtać, a
zapowiadanego na sobotę deszczu na razie nie widać.
Schodzimy do Chrośnicy,
gdzie rezygnujemy z przedzierania się szlakiem przez chaszcze
i rozsądniejszą drogą kierujemy się ku kościołowi. Za
Przełęczą Chrośnicką zaczyna się prawdziwa zabawa, bowiem trasa
Przejścia porzuca znakowane szlaki PTTK. Idziemy więc niby żółtą
trasą rowerową (zero znaków), przecinamy szosę Płoszczyna-
Dziwiszów, wreszcie czołgamy się pod (nieopisanym żadnym
ostrzeżeniem) ogrodzeniem pod napięciem (!) otaczającym kawałek
pola blokujący dojście do ścieżki wiodącej na Górę
Szybowcową. Na rzeczonej Górze, po odfajkowaniu się na punkcie
kontrolnym nr 7, zasiadamy pod dachem przybytku o wiele mówiącej
nazwie ,,Hexa 66" i zamawiamy wielki placek węgierski ze
śmietaną, a także frytki. Dopiero kiedy ktoś za nami prosi
o jajecznicę, reflektujemy się, że właściwie mamy porę
śniadaniową, a nie obiadową. Ale placek jest pyszny. Po posiłku
nie ,,zamulamy" długo, tylko schodzimy do Jeżowa Sudeckiego.
Przechodzimy przez miasto, potem wchodzimy w las (trochę za
wcześnie, ale udaje nam się jakoś ominąć strzelnicę nie będąc
ustrzelonym). Dalej już bez większych problemów docieramy do
mostku przez Jezioro Modre (w rzeczywistości jego kolor jest od
modrego daleki, ale sama sceneria okolicy ma charakter całkiem
malowniczy). Wspinamy się po schodach do Perły Zachodu, gdzie
zaliczamy PK nr 8 oraz robimy użytek z regulaminowych apteczek,
starając się jakoś okiełznać pojawiające się na stopach
odciski.
Mijamy wieżę widokową
przy schronisku i kierujemy się na Jelenią Górę. Początkowo
idziemy szlakiem, później musimy go niestety opuścić. Z pomocą
GPS-a odnajdujemy jakoś właściwą drogę przez las i schodzimy ku
stacji Lotos, której pracownicy dobrze znają Przejście Kotliny
Jeleniogórskiej, co roku troszcząc się o jego uczestników...
Kiedy zamawiamy kawę z mlekiem, pani w kasie automatycznie pyta czy
doliczyć do tego hot-doga.
Z kawą, ale jednak bez
hot-doga pędzimy na Goduszyn. Teoretycznie powinniśmy tam minąć
setny kilometr, w praktyce zrobiliśmy to już siedem kilometrów
wcześniej. Panie na punkcie kontrolnym częstują nas nie tylko
wodą, ale i herbatą z sokiem. Gawędzimy z nimi chwilę, pytając -
ot tak, z ciekawości - czy dużo osób już się wycofało.
,,Bardzo dużo" - odpowiadają - ,,Ale wy chyba nie chcecie się
wycofać?!". Uspokajamy je, że nie, po czym ruszamy dalej w
kierunku Wojcieszyc. Odnalezienie właściwej drogi przez las na tym
odcinku graniczy z cudem. Kiedy giną nam z oczu "ludziki"
znakujące podobno drogę do kościoła, staramy się obudzić w
sobie indiańskie instynkty, tropiąc odciski butów sportowych w
piasku. Po dotarciu do miejscowości oddychamy z ulgą, bo możemy
wrócić do śledzenia klasycznych pasków, biały na dole i do góry,
kolorowy w środku.
Niestety za Wojcieszycami
dopada nas przeznaczenie meteorologiczne i zaczyna padać. Odziani
w peleryny docieramy do PK nr 10 (108 tudzież 115 km), mijamy
go i idziemy prosto, zamiast skręcić w lewo. Wracamy do punktu,
pytamy o drogę, skręcamy w lewo, a potem odbijamy na Bobrowe Skały.
Połowa z naszej ekipy ma kryzys, ale na szczęście druga połowa
powtarza w kółko, że "zostało już naprawdę niewiele",
nie dopuszczając kryzysu do głosu. Czasy z rozpiski już dawno nam
się posypały, więc postanawiamy już do niej nie zaglądać,
wiedząc, że szanse dotarcia na metę przed północą są raczej
mizerne. Szlak zmienia się z niebieskiego na zielony i takim
docieramy do Górzyńca. W Górzyńcu wspólnie z większą
grupą przejściowiczów debatujemy gdzie powinien rozpoczynać się
szlak żółty. Nie rozpoczyna się tam, ale i tak wdrapujemy się
do góry po stromym zboczu, na którego szczycie odnajdujemy zgubę.
Idziemy teraz do Zakrętu Śmierci, gdzie zaczyna robić się szaro.
W dodatku pojawia się nowa atrakcja - mgła. Uruchomienie
czołówek nie daje zbyt wiele, bo ich światło rozprasza się na
wirujących w powietrzu kropelkach wody. Na szczęście szlak
prowadzi na tyle oczywistą drogą, że nie ma się jak zgubić,
nawet jeśli widzimy tylko czubki własnych butów. To nie my
znajdujemy punkt kontrolny nr 11, ale punkt kontrolny nr 11 znajduje
nas, krzycząc "przejście, przejście!!!". My mamy
trudności nawet z dostrzeżeniem schroniska na Wysokim Kamieniu,
na szczęście ono wyrasta tuż przed nami, kiedy wchodzimy
kawałek pod górę po schodach.
Jest prawie 21:00, ale w
schronisku czynna jest dla nas kuchnia (czego niestety nie można
powiedzieć o toalecie). Postanawiamy chwilę odpocząć, a potem
ruszyć ku mecie w większej grupie. Ktoś analizuje wskazania
aplikacji prognozującej pogodę (,,Teraz będzie przez chwilę
trochę lepiej... ale za pół godziny większa ulewa..."), inni
wybierają piętnastominutową drzemkę. Kiedy do środka wchodzi
grupa przejściowiczów z "połówki", my ruszamy w drogę.
Padać nie przestaje, a
na drodze utworzyły się już całkiem spore kałuże (niektórzy
stwierdzają nawet, że przy aktualnym stopniu przemoczenia obuwia
nie ma już sensu ich przeskakiwać). Wspólnie z nami wędrują całe
stada żab. Na rozstaju dróg mamy wątpliwość czy powinniśmy iść
zielonym szlakiem w kierunku Hali Szrenickiej czy Rozdroża
Izerskiego, ale rzut oka na mapę wystarcza, by stwierdzić, że
należy podążać ku Hali. Na chwilę gubimy jednego z uczestników
wycieczki, który musi coś załatwić na stronie i prosi, żeby na
niego poczekać, szkoda że nikt nie zarejestrował gdzie. Stajemy
przy kopalni Stanisław i wykrzykujemy w ciemność jego imię dopóki
nie pojawia się samotne światełko czołówki. Schodzimy razem ku
Jakuszycom najpierw drogą asfaltową, a potem gruntową, która
wydaje się nie mieć końca.. Okazuje się, że koniec jednak ma, a
na tym końcu znajduje się ostatni punkt kontrolny...
Zostało już tylko
dziewięć kilometrów do mety. Jak w transie wchodzimy na Przedział
(w lesie coś wyje, nie chcemy wiedzieć co). Przechodzimy
przez drewniane kładki, a potem skaczemy z kamienia na kamień
w dół. Teraz druga część naszej ekipy ma kryzys, ponieważ komuś GPS
policzył, że tor saneczkowy, którym schodzimy, ma siedemnaście kilometrów długości.
Na szczęście wychodzi nam naprzeciw przejściowicz, który pyta
"Czy wiecie jak teraz trzeba iść dalej, bo tu jest jakiś
wodospad?", co oznacza że – Alleluja! - jesteśmy już przy
Kamieńczyku, przed nami ostatnie dwa kilometry!
Już szumi potok, już
widać wyciąg, już wchodzimy do Szałasu Żywieckiego. Pytają nas
czy meta, wypisują certyfikaty, a więc udało się! Dokonaliśmy
tego! Znaleźliśmy się w gronie 41% uczestników Przejścia, którym
udało się dotrzeć do celu. Czy teraz ogarnie nas „choroba zwana
Przejściem” sprawiająca, że będziemy chcieli wracać tutaj co
roku? Zobaczymy. Zapytajcie kiedy się wyśpimy, najemy i pochwalimy
wszystkim znajomym...
Komentarze
Prześlij komentarz