Konwalia lipcowa.

 


W Rajdzie Konwalii braliśmy udział już zimą. Spodobało nam się, więc wracamy na letnią edycję. Ale o co chodzi z tymi konwaliami? Zgodnie ze swoją nazwą łacińską, Convallaria majalis, te piękne skądinąd rośliny nie kwitną przecież ani w lutym, ani w lipcu... Wyjaśnienie znajdujemy na stronie internetowej imprezy- początkowo zawody rozgrywane były w Przemęckim Parku Krajobrazowym, znanym jako Kraina Kwitnącej Konwalii. Potem rajd zaczął wędrować po różnych innych malowniczych zakątkach północno-zachodniej Polski, ale nazwa została.

Tym razem baza zlokalizowana jest w Chodzieży, przy pływalni Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji. Miasto, słynące z sukiennictwa i produkcji porcelany, a także z otaczających je pagórków oraz jezior polodowcowych składających się na krajobraz zwany Szwajcarią Chodzieską, mieliśmy okazję poznać już nieco przy okazji zeszłorocznego wyjazdu na Gontyniec Ultra Trail.  Tylko zawody na orientację dadzą nam jednak możliwość spenetrowania każdego wzniesienia, dołka, muldy czy jaru...

Na miejsce docieramy o 8:00, w sam raz żeby zobaczyć start AR100- szaleńców pokonujących ponad 100 kilometrów pieszo, rowerem oraz kajakiem. My wciąż nie jesteśmy na takim poziomie zaawansowania, aby odważyć się na podobne wygibasy, czekamy zatem grzecznie na 9:00 z innymi uczestnikami trasy TP25. Tymczasem odbieramy pakiety startowe zawierające numery, pamiątkowe magnesy oraz fenomenalne skarpety, a także zestaw zwrotnych urządzeń- nadajnik GPS od Śledź.gps oraz chip SPORTident do potwierdzania punktów kontrolnych.

Na mapę (a właściwie ,,mapy", dostajemy dwie) możemy spojrzeć dopiero przed samym startem, nie ma więc czasu na drobiazgowe opracowanie strategii. Trzeba po prostu zaliczyć wszystkie punkty (łącznie jest ich 24) i zmieścić się w limicie czasowym (ustalonym bardzo hojnie na 12 godzin). Sześć punktów zlokalizowanych jest (gęściej) na terenie chodzieskiego parku, pozostałe rozsypane są po lesie wokół Gontyńca (192 m n.p.m.). Kiedy wybija dziewiąta, ruszamy.

Zaczynamy od pójścia tam, gdzie idzie większość, a więc przez parking supermarketu i chaszcze do ,,legalnego" przejścia nad drogą krajową nr 11. Potem zgodny do tej pory tłumek zaczyna rozdzielać się na kilka odnóg- my wybieramy wariant przez osiedle, który w drodze do punktów leśnych pozwoli zaliczyć nam trzy parkowe- konkretnie F, D i E. Idzie dość gładko, po odhaczeniu połowy parku podążamy zatem dziarsko dalej ścieżką, która powinna doprowadzić nas do drogi leśnej przebiegającej w pobliżu punktu z numerem 5. Po czym odbijamy się od płotu z okazałą bramą donikąd. 

Omijamy płot i obieramy właściwy kurs, na południe. Komary tną niemiłosiernie, nie obawiając się zupełnie miętowego aerozolu (rzekomo) odstraszającego owady, którym obficie się spryskaliśmy. Nie przejmując się drobiazgami, zmierzamy jednak prosto ku wiacie, pod którą znajdujemy punkt oraz grupę rowerzystów z trasy TR50. 

Teraz obieramy kurs na czwórkę. Na dnie jaru jest akurat spory ruch, odnalezienie lampionu nie nastręcza więc większych problemów. Lecimy do siódemki. Najpierw na południe, potem na południowy zachód. Po prawej stronie drogi widzimy płoty, a więc wszystko niby się zgadza, ale rozwidlenia dróg wyglądają jakoś inaczej niż na mapie. W dodatku spotykamy się tutaj z kilkoma innymi uczestnikami, z których każdy ma jakieś wątpliwości, wzajemnie podsycamy więc swoją niepewność. I będąc już właściwie o krok od punktu, zawracamy, aby skręcić w niewłaściwą ścieżkę. W dodatku wydaje nam się, że skręciliśmy nie za wcześnie, a za daleko, kręcimy się więc po okolicy dłuższą chwilę, zanim w końcu odnajdujemy właściwy ,,zakręt drogi". 

Uff, no to na południe, do szóstki. Tutaj idzie nam całkiem sprawnie. Podbijamy lampion w ,,obniżeniu terenu", a następnie wracamy do drogi. Tymczasem z zarośli wynurza się biegacz z mapą. 

- Gdzie jesteśmy?- zagaduje podstępnie.

- W lesie- odpowiadamy równie chytrze.

Osobnik nie daje się jednak zbyć tak łatwo i podtyka nam pod nos swoją mapę (identyczną jak nasza), po czym wskazuje na niej jakąś lokalizację. Wyraźnie mu się śpieszy. Dajemy się wciągnąć w tę grę i demonstrujemy na swojej skrzyżowanie dróg znajdujące się tuż przed nami.

- To znaczy, że punkt jest tam!- oznajmia nieco zaskoczony biegacz, wskazując kierunek, z którego właśnie przyszliśmy. Kiwamy głowami, a on, nie zwlekając, pędzi w tamtą stronę. Później okaże się, że to Sebastian, który z czasem 3 godziny i 10 minut wygra całe zawody. A więc można powiedzieć, że dołożyliśmy małą cegiełkę do jego zwycięstwa...

Tymczasem mkniemy ku ósemce. Punkt opisany jest jako ,,wyrobisko" i rzeczywiście coś w rodzaju wyrobiska odnajdujemy w pobliżu drogi. Czas na dziewiątkę. Namierzamy rozległą polanę z placami zieleni, która pomaga w zorientowaniu się. I odnalezieniu właściwej górki. A z górki na pazurki. Po czym na azymut do szosy. 

Przy szosie znajduje się natomiast punkt oznaczony numerem dziesięć, który oprócz lampionu do podbicia oferuje również baniaki z wodą. Dobrze, bo wypiliśmy już sporą część naszych zasobów. Co prawda słońce dzisiaj nie praży, ale od rana jest raczej duszno. 

Spoglądamy na mapę. Sporą część terenu mamy już schodzoną. Teraz punkty powinny być rozmieszczone nieco gęściej... Ale, jak się wkrótce okaże, łatwo już było.

Przed nami trzynastka- ,,północna mulda", najgorzej. Wskakujemy do lasu i szukamy. Niestety za blisko ścieżki. Zamiast trafić na muldę, wychodzimy na drogę strzeżoną przez Trygława. A więc tę prowadzącą na szczyt Gontyńca. Zawracamy i zagłębiamy się bardziej. Jest gęsto od roślinności, a teren dość mocno faluje, przez co trudno coś dostrzec z większej odległości. Wybawia nas inny uczestnik, który po prostu wskazuje palcem gdzie przed chwilą znalazł lampion.

No dobrze, teraz moglibyśmy więc wspiąć się na Gontyniec... najpierw postanawiamy jednak zahaczyć jeszcze o jedenastkę. To ,,szczyt górki", nawet dość łatwy. W międzyczasie zaczyna padać- dość mocno, ale lekki prysznic nawet przyjemnie chłodzi. Za chwilę będziemy mogli się zresztą schronić pod wiatą przy punkcie 14. 

Deszcz trochę odpuszcza, schodzimy więc z Gontyńca ku piętnastce. Będąc jednak dosłownie tuż przy punkcie, dostajemy jakiegoś zaćmienia umysłu i idziemy dalej... aż docieramy do parkingu leśnego przy drodze wojewódzkiej 183. Plus jest taki, że możemy tu zobaczyć model 3d Szwajcarii Chodzieskiej. Minus jest taki, że musimy zawracać. Albo pójść kawałek poboczem szosy i nakierować się na punkt z innej strony. Wybieramy opcję nr 2, idzie gładko. Po drodze rozpoznajemy skrzyżowanie, na którym już byliśmy.

 

makieta Gontyńca i okolic

 

Teraz czas na ,,szesnastkę". Idziemy drogą, która powinna nas doprowadzić mniej więcej w jej okolice, a z naprzeciwka nadchodzą inni rajdowicze.

- Idziecie z piętnastki?- zagadują. 

Potwierdzamy i upewniamy się: A wy z szesnastki?

- Taak- odpowiadają, choć miny mają dość markotne. Tłumaczą, że szli tam trochę naokoło. Mhm. A więc my pewnie też tak pójdziemy... Zwłaszcza że układ ścieżek rzeczywistych wygląda tutaj zupełnie inaczej niż ten wyrysowany na mapie. Zawierzamy kompasowi, dzięki któremu jakoś udaje nam się odnaleźć ,,dno jaru". 

Teraz trójka. Kolejne ,,dno jaru". Tym razem dość szybko odnajdujemy wydłużone zagłębienie o wąskim dnie i stromych zboczach. Dnem płynie nawet jakaś rzeczka, jak na mapie. Mamy jednak podejrzenie graniczące z pewnością, że to nie ten jar, o który nam chodzi, ale jego sąsiad, położony bardziej na północ. Musimy kierować się więc na południe... Ale czy aż tak bardzo na południe? Zawracamy i wychodzimy wprost na lampion.

Czas na osiemnastkę. To nasza najmniej ulubiona ,,mulda", ale ta jest nawet całkiem przyjemna, bo znajduje się na skraju ułatwiającej sprawę polanki. Nieco podbudowani, ruszamy ku siedemnastce opisanej enigmatycznie jako ,,Chata Gontyny". Idąc charakterystycznie meandrującą drogą, dostrzegamy pomarańczowy trójkąt już z daleka, na zboczu. Ale gdzie ta chata? Nie widać ani ścian, ani dachu... Okazuje się, że chodzi o głaz narzutowy przywleczony przez lądolód ze Skandynawii, nazwany całkiem niedawno imieniem legendarnej chodzieskiej czarownicy. Ciekawe że czarownica nazywa się zupełnie jak starosłowiańska świątynia...

 

 

Chata Gontyny

 

 

W tej okolicy została nam jeszcze dwunastka, pewnie ruszamy więc na szczyt najbliższej górki. Tylko że to nie jest właściwa górka. Jak już wspominaliśmy, znajdujemy się na morenie, wzniesień i wałów mamy więc dookoła wręcz nadmiar. Próbujemy bardziej na zachód- może to ta? Nie, też nie ta. Ale na horyzoncie widzimy już kolejną. Na jej szczycie spotykamy dwóch tajemniczych nieznajomych, którzy informują nas, że ,,być może trafiliśmy na zły grzbiet". Bierzemy się w garść i odbijamy na jeszcze inny szczyt- bingo! W zaroślach pomarańczowieje lampion.

Przedostajemy się do widocznej na mapie długiej prostej, która niczym autostrada powinna zanieść nas w rejon dwójki i jedynki. Droga wyróżniona jest dodatkowo oznaczeniami czerwonego szlaku z Piły do Czerwonaka. Naszym jedynym zmartwieniem będzie teraz odnalezienie odpowiedniej ścieżki odbijającej na północny zachód... i dbanie o to, aby nie wpakować się na oznaczony na różowo teren z zakazem wstępu. 

Kiedy docieramy do krzyżującej się z naszą drogą pod kątem prostym ścieżki flankowanej żółtymi słupkami markującymi gazociąg wysokiego ciśnienia, wiemy że znaleźliśmy właściwe odbicie. Całkiem sprawnie udaje nam się namierzyć punkt (kolejna górka). Została nam jedynka oraz trzy punkty ,,parkowe". 

Aby zaliczyć jedynkę, musimy dostać się nad brzeg Jeziora Strzeleckiego. Plan jest taki, aby iść na azymut, ale- nie wiedzieć czemu- idziemy jednak naokoło. Z wąskiej ścieżki biegnącej wokół akwenu bez problemu udaje się za to namierzyć jar z lampionem. 

 

 

Jezioro Strzeleckie

 

I dalej wokół jeziora-  do punktów parkowych. Jeden z nich jest zlokalizowany na cyplu po drugiej stronie lustra wody. Po drodze odnajdujemy też jednego z karzełków (nie mylić z krasnalami...) z chodzieskiego Szlaku Karzełków Płomienistych. W całej Chodzieży jest ich jedenaście, każdy przedstawiony z atrybutem kojarzącym się z miastem. Ten znad jeziora pozuje z krukiem.

 

 

chodzieski karzełek płomienisty

 

 

Na cyplu, przy którym zamontowano lampion oznaczony literą C, można się za to sfotografować na drewnianym królewskim tronie. Nie omieszkamy skorzystać z tej okazji. 

A potem pędem po ,,A" opisane jako ,,róg płotu". I rzeczywiście, punkt odnajdujemy na narożniku ogrodzenia... cmentarza. Zostało ,,B", na dnie jaru powyżej parkingu z restauracją z dużym żółtym ,,M". 

Dochodzimy do Chodzieskiego Domu Kultury, w którym odbywają się aktualnie warsztaty jazzowe Cho-Jazz. Przechodzimy przejściem podziemnym pod drogą 11 i mkniemy do MOSiRu- tym razem nie chaszczami, a przez samo centrum miasta. Meldujemy się na mecie z czasem 8 godzin i 21 minut (i z ponad 33 kilometrami na liczniku zamiast obiecanych 25).

A na mecie czeka moc atrakcji. Przy pływalni odbywa się akurat festyn miejski- można wykąpać się w pianie, sfotografować się z Pucharem Mistrza Polski zdobytym przez Lecha Poznań albo wylicytować koszulkę Mirosława Okońskiego. Nas interesuje jednak bardziej stolik z pokrojonym w plastry soczystym arbuzem oraz wybornym makaronem... 

 

schemat przebytej przez nas trasy

 

 < następny post

poprzedni post >  

Komentarze