Rzepak po pachy (KDB on tour)




Są miejsca, w które dojechać transportem publicznym jest łatwo. Są też takie, do których dotrzeć jest trudniej. Kiedy strzeliński oddział PTTK ogłasza, że baza najbliższego rogainingu zlokalizowana będzie na parkingu leśnym pomiędzy miejscowościami Kłodobok i Jaszów, wygląda nam to na niezłą zagwozdkę logistyczną. Ale podejmujemy wyzwanie.

Najbliższe Kłodobokowi większe miasto to Nysa, tam planujemy więc nocleg przed zawodami oraz po nich. Plan jest taki, żeby wyjechać z Poznania w piątek po pracy pociągiem Intercity, dotrzeć owym pociągiem do Wrocławia, a tam przesiąść się na regionalny do ojczyzny polskich samochodów dostawczych. Czasu na przesiadkę jest dramatycznie mało (6 minut), ale warto zaryzykować, bo to ostatnie tego dnia bezpośrednie połączenie Wrocław- Nysa. Po 17:00 w piątek meldujemy się więc zwarci i gotowi na dworcu Poznań Główny. Pociąg  Intercity ,,Mamry", planowy przyjazd 17:48, jest opóźniony 30 minut- oznajmia jak na złość bezduszny głos z tuby zamontowanej nad peronem. - Podane opóźnienie może ulec zmianie- dorzuca. Mieliśmy mało czasu na przesiadkę? No to teraz nie mamy go już w ogóle. 

Opóźnienie (pomimo groźby zawartej w komunikacie) nie ulega już zmianie, ani na naszą niekorzyść, ani na korzyść. Wsiadamy do wagonu, w którym mamy zarezerwowane miejsca (do ostatniego wagonu- a czekaliśmy oczywiście na początku peronu), po czym rozpoczynamy analizę opcji komunikacyjnych jakie nam pozostały. 

W okolicach Rawicza połowa z nas postanawia przedsięwziąć długą wędrówkę na przód składu, aby odszukać drużynę konduktorską i spróbować negocjacji odnośnie godziny odjazdu pociągu regionalnego do Nysy. Po drodze czeka wiele przeszkód, a pierwszą z nich jest punk śpiący na podłodze pomiędzy ostatnim a przedostatnim wagonem, w otoczeniu licznego bagażu.

Pani konduktor niczego nie obiecuje, ponieważ przy czasie na przesiadkę krótszym niż 10 minut PKP nie zapewnia skomunikowania pociągów. Wynikałoby z tego, że minimum dziesięć minut opóźnienia pociągu jest rzeczą całkowicie oczywistą. Dostajemy jednak cień nadziei, nasza prośba o wstrzymanie regionalnego przewoźnika zostanie bowiem przekazana kierownikowi pociągu.

Na stacji Wrocław Mikołajów zakładamy już plecaki i idziemy czatować przy drzwiach. W aplikacji z rozkładem jazdy nie ma potwierdzenia jakoby regionalny do Nysy odjechał z dworca głównego, wciąż jesteśmy więc dobrej myśli. Tymczasem punk nagle ożywa, będzie też wysiadał. Zagaduje nas czy pomożemy mu z bagażami, ma ich bowiem sporo, w dużym formacie. Jest wśród nich nawet telewizor. W ramach podziękowania oferuje bardzo atrakcyjną nagrodę- łyk krwi diabła. Nawet gdybyśmy nie mieli akurat ochoty na nalewkę wiśniową w szklanej butelce wymodelowanej w kształt kuli dzierżonej przez rękę ze szponami, z tobołami i tak trzeba będzie mu pomóc, tarasują bowiem całe wyjście. Wiadomo, że zawsze kiedy się śpieszysz, przed tobą spod ziemi wyrasta akurat staruszka o lasce albo dwóch facetów niosących szybę. Albo punk z telewizorem. 

Wszystkie bambetle udaje się w miarę szybko wyładować, pędzimy więc z peronu drugiego na trzeci, na którym powinien stać pociąg Kolei Dolnośląskich do Nysy. Powinien, gdyby nie odjechał jakieś dwie- trzy minuty temu. Na sąsiednim torze czeka jednak nasza kolejna opcja, czyli Intercity do Opola. Ten pociąg też zaraz odjeżdża, więc bez namysłu wskakujemy do jednego z wagonów. W Opolu możemy przesiąść się w kierunku Nysy, i tutaj powinniśmy mieć już całe piętnaście minut na taką operację. Przedzieramy się do początku składu w poszukiwaniu konduktora, ponieważ na tę trasę nie posiadamy biletu. Nie jest łatwo, bo pociąg zapchany jest po sufit. Poza tym coś jest nie tak, gdyż powinniśmy już jechać... a nie jedziemy. Po przebrnięciu przez milion wagonów, znajdujemy w końcu przedział zarezerwowany dla obsługi. W środku jest pusto, czekamy więc aż ktoś się pojawi. Po chwili przybywa kierowniczka, od razu próbujemy więc zagadać. 

- Chwileczkę- wstrzymuje nas. - Zapowiem tylko opóźnienie pociągu. 

Nie wygląda to dobrze. Pani zasuwa za sobą szklane drzwi i oznajmia przez radiowęzeł: Opóźnienie pociągu zwiększy się o około dwadzieścia minut, za utrudnienia przepraszamy. Było słychać? - pyta nas, otwierając z powrotem drzwi przedziału. 

- Głośno i wyraźnie- cedzimy przez zęby, po czym wyjaśniamy naszą sytuację. - Mamy taki problem, że chcemy dojechać do Nysy. Czy wybierając ten pociąg, zdążymy na przesiadkę w Opolu? 

Konduktorka wzrusza ramionami: No wiecie Państwo, też już chciałabym jechać. Nie uznajemy tego za ,,tak", wysiadamy więc. Nawet z ulgą, warunki podróżowania nie były tu bowiem zbyt komfortowe. Została nam jednak już ostatnia opcja, czyli regionalny do miejscowości, której nazwę słyszymy pierwszy raz w życiu, a tam przesiadka na autobus do destynacji docelowej. Jest jeszcze sporo czasu do odjazdu, połowa z nas postanawia więc zakupić bilety w kasie dworca. Druga połowa zostaje z bagażami przy wyjściu z peronów.

Kolejka do kasy nie jest długa, ustawiam się więc na końcu z uśmiechem na ustach. Tak się tylko akurat składa, że osoba stojąca przy okienku ma jakieś skomplikowane zapytanie. A po niej jest pan, który oprócz biletu chce kupić kilogram truskawek oraz ciemny chleb cienko krojony. W międzyczasie bez kolejki wpycha się jeszcze cudzoziemiec nie rozumiejący, co oznaczają cyfry umieszczone na jakiego dokumencie przejazdu (odchodząc od okienka, raczej wciąż nie rozumie) oraz pani, której zostały dwie minuty do odjazdu pociągu. Ja już sama nie wiem co się tutaj dzieje- oznajmia z rozbrajającą szczerością kasjerka. W końcu nadchodzi moja kolej, dzień dobry, dwie osoby do Dąbrowy Niemodlińskiej, płacę kartą. Biegnę do wyjścia na perony i zastaję drugą połowę w barze z gyrosem, śpiewającą ludowe pieśni z jakimś Ukraińcem. Wymawiając się grzecznie, lecimy na pociąg, byłoby bowiem bardzo niefortunnie, gdybyśmy spóźnili się na ostatni.

Koleje Dolnośląskie nie zawodzą nas. Pociąg zostaje podstawiony, wsiadamy, ruszamy planowo. Dojeżdżamy też planowo do Dąbrowy. Jest już ciemno, nie idziemy więc oglądać tutejszego zamku, warujemy tylko pięćdziesiąt minut na przystanku autobusowym. Oprócz nas czeka jeszcze jeden chłopak, jest więc szansa, że coś przyjedzie. W końcu przyjeżdża: duży, biały, nowoczesny pojazd z Nysą na wyświetlaczu. Zegar wewnątrz autobusu pokazuje godzinę 27:45. Nie musimy uważać na drogę, bo wysiadamy na ostatnim przystanku (tzn. gdy kierowca krzyknie: Halo, koniec! Wysiadać!). Wychodzimy potulnie, tylnymi drzwiami, bo przednimi nie można.  Jesteśmy na jakimś osiedlu, które nie wygląda jak dworzec PKS. Z lekką obawą sprawdzamy naszą lokalizację w telefonie, ale na szczęście od centrum miasta nie dzieli nas więcej niż kilometr. 

W sobotę rano nie myślimy już nawet o podjeżdżaniu gdziekolwiek pociągiem lub autobusem (zwłaszcza że ani do Kłodoboku, ani do Jaszowa nic w weekendy nie jeździ), ale wybieramy opcję luksusową czyli taksówkę z Nysy aż na sam parking leśny. 

Kiedy dojeżdżamy na miejsce, rozpoczyna się właśnie rozdawanie map. Siadamy z naszymi na wygodnym kamieniu... który okazuje się zajęty przez rój olbrzymich mrówek. Zmieniamy miejscówkę w podskokach. Pod tablicą z regulaminem korzystania z lasu znajdujemy bezpieczny kąt, w którym opracowujemy strategię. 

Planujemy zacząć od wyglądającego na łatwe do odnalezienia ,,4f", a następnie skierować się ku wschodniej części mapy. Później zaczniemy podążać na północ, a w okolicach Bogdanowa zdecydujemy, czy trzeba już zacząć zakręcać w stronę bazy. Spoglądając na schemat przebytej przez nas trasy można uznać, że plan mniej więcej udało się zrealizować.


schemat przebytej przez nas trasy


O 10:00 ruszamy. Kierunek na ,,4f" obrało całkiem sporo drużyn, a zgodnie z przewidywaniami, górkę kryjącą się pod tym oznaczeniem udaje się namierzyć bez problemu. Niesieni pierwszym sukcesem, mkniemy ku ,,4e". Tutaj jest już trudniej, bo jak zwykle w przypadku leśnych ścieżek, część z nich w terenie prezentuje się nieco inaczej niż na mapie. Pomaga obecność pozostałych zespołów. Odnajdujemy ogrodzenie, które wygląda nieco odmiennie od tego, co sobie wyobraziliśmy, po czym podbijamy drugą czwórkę.

Kolejny punkt programu to ,,5a". Aby do niego dotrzeć, musimy przebyć dość długi leśny odcinek w kierunku południowo- wschodnim. Wygląda na to, że jesteśmy osamotnieni w tym pomyśle, bo tracimy pozostałych uczestników rogainingu z oczu. Z nami idą tylko sarny i zające. A może zboczyliśmy już w niewłaściwą stronę? Ta druga możliwość staje się bardzo prawdopodobna, kiedy nagle pojawia się przed nami staw, a wycelowany w niego kompas pokazuje południe. Postanawiamy znaleźć ścieżkę prowadzącą na wschód, bo idąc w tym kierunku nieuniknienie musimy dotrzeć do szosy. Kiedy naszym oczom ukazuje się strzelista wieża białego kościółka, jesteśmy już pewni, że doszliśmy do Biechowa

Nie jest tragicznie- odbiliśmy co prawda za mocno na południe, ale ,,5a" wciąż nie powinno się znajdować dalej niż kilometr stąd. Skręcamy znów w las i namierzamy odpowiednią ścieżkę. Nadzieje, że wypatrzymy z niej jakiś rów okazują się płonne. Nie będzie tak łatwo, trzeba jednak zapuścić się w zarośla. Kilka zadrapań później wynurzamy się z powrotem na drogę, bogatsi o kolejną perforację na karcie startowej.

Docieramy do parkingu leśnego, gdzie nasz wzrok przyciąga plansza ścieżki dydaktycznej. Mowa jest o historii biechowskich lasów, które wchłonęły XIX- wieczny park krajobrazowy urządzony wokół neorenesansowego pałacu, wybudowanego na zgliszczach wcześniejszego założenia przez rodzinę von Matuschka. Rzeczywiście, po drodze mijaliśmy nietypowe dla tutejszego krajobrazu różaneczniki, a przy samym parkingu widać murowany słupek- pozostałość dawnej bramy wjazdowej.

Nie tylko ród von Matuschka, ale nawet pierwszy, barokowy pałac w Biechowie pamięta 400- letni dąb Bartek, rosnący przy szosie (nie mylić z Bartkiem z Gór Świętokrzyskich ani z Bartkiem z Owińsk).


dąb Bartek


Na kamiennym słupku zafiksowujemy się tak bardzo, że tylko taki obraz mamy w oczach, szukając ,,ruin wieży" kryjących się pod ,,5b". Tajemniczy obiekt oznaczony jest na mapie w bardzo bliskim sąsiedztwie ścieżki, niemożliwe więc chyba, żebyśmy go z niej nie dostrzegli... Dochodzimy do zakrętu, a wieży ani widu, ani słychu. Cofamy się, a połowa z nas nalega abyśmy podeszli do drewnianej konstrukcji, która prześwituje przez korony drzew. Bingo! ,,5b" nie ma jednak żadnych konotacji z rodziną von Matuschka. ,,Ruiny wieży" okazują się przewróconą amboną myśliwską.


,,ruiny wieży" na punkcie 5a


Ścieżka zaznaczona na mapie rozmywa się w gęstwinie, próbujemy więc dotrzeć do ,,6a" bez jej pomocy, podążając wzdłuż granicy pola i lasu, zamarkowanej dodatkowo strumieniem. Wszystko idzie dobrze dopóki nie wychodzimy na skrawek pola otoczony z każdej strony lasem- to stan rzeczy, który nie istnieje na naszej mapie. Nie wiedząc jak daleko (albo: jak blisko) jesteśmy od ,,6a", podejmujemy decyzję o odpuszczeniu tego punktu, po czym zwracamy się na zachód. I tak, najpierw po śladach maszyny rolniczej wygniecionych w zbożu, a później pełnoprawną ścieżką (której też nie ma na mapie), docieramy do Jaszowa. 


w drodze przez pola


Plus jest taki, że w Jaszowie funkcjonuje sklep spożywczy. Tymczasem po chmurach, które jeszcze rano dawały nadzieję na jakiś opad, nie pozostało ani śladu. Niebo nie jest może idealnie błękitne, ale temperatura przekracza 30 stopni. Nabywamy zapas napojów na tyle orzeźwiających, na ile pozwala stan sklepowych lodówek, po czym kierujemy swe kroki ku ,,5d".

Skręcamy w prawo za przydrożnym krzyżem, a ,,grupa kamieni" odnajduje się bez większych problemów na skraju śródpolnego zadrzewienia. Czas na ,,7b"- skrzyżowanie rowu z wałem ziemnym. Tu jedyną większą trudnością może być podobieństwo oznaczenia wału ziemnego do tego symbolizującego linię energetyczną... a tak się składa, że linia energetyczna też jest w pobliżu. Na szczęście decydujemy się podążać wzdłuż rowu i ,,7b" odnajduje się praktycznie samo. 

Cofamy się do ścieżki, bo przedzieranie się na azymut przez las za bardzo przypomina nam niedawne doświadczenia z opuszczoną szóstką. W cywilizowanych warunkach docieramy do Bogdanowa, gdzie po krótkim spojrzeniu na zegarek stwierdzamy, że możemy jeszcze zaliczyć ,,6f", a potem trzeba będzie powoli zawracać w kierunku bazy. Trochę szkoda, bo niedaleko stąd kryje się jeden z sześciu zachowanych średniowiecznych kamieni granicznych wyznaczających obrys księstwa biskupów wrocławskich (więcej o nich tutaj). Gdybyśmy poszli jeszcze do ,,6g", moglibyśmy zobaczyć i słup... No ale jak trzeba zawracać, to trzeba.

,,6f" to znów rów, tym razem suchy. Zgodnie z planem, po jego zaliczeniu odbijamy na południowy zachód, do szerszej drogi. ,,5e" łatwo byłoby stąd osiągnąć idąc na azymut, ale przeszkadza trochę pole rzepaku. Już prawie decydujemy się iść naokoło przez Jaszów, kiedy dostrzegamy pas wygnieciony w uprawach przez jakiś sprzęt jeżdżący. Podążamy tym pasem aż do granicy rzepaku ze zbożem, gdzie przejścia już nie ma. Ktoś przed nami jednak- jak widać- stanął przed podobnym dylematem. Po jego śladach przedzieramy się do widocznych przed nami drzew okalających drogę. Jeszcze tylko skok przez jeżyny i można namierzać strumień na granicy kultur roślinności. 

Strumień wpływa z pola do lasu, a na jego skraju meandruje, tworząc wysepkę porośniętą gęstą roślinnością. No i gdzie może być zamontowany perforator? Oczywiście na wysepce.

Z ,,5e" uderzamy w kierunku ,,6d", ale już nie na azymut, tylko drogami przez wioskę. Koło spółdzielni spotykamy mieszkańców Jaszowa, którzy widząc już którąś z kolei ekipę z mapami, zapytują o co chodzi. Wyjaśniamy, że to zawody na orientację, a oni upewniają się czy mamy odpowiedni zapas wody. Zostało nam jeszcze trochę sklepowych zapasów, dziękujemy więc pięknie za propozycję dolewki i wędrujemy dalej przez rozgrzane jak patelnia pole. 

Zgodnie z mapą, droga dochodzi prostopadle niemal do samego narożnika lasu. Widzimy stąd druciane ogrodzenie, przy którym (jak nam się wydaje) powinien znajdować się punkt kontrolny, ale na przeszkodzie staje nam rzepak, gęsty i wysoki po pachy. 


rzepak po pachy



Namierzamy styk uprawy rzepaku z niższym i łatwiejszym do przebycia zbożem, po czym wzdłuż tej granicy brniemy ku szóstce ,,d". Piktogramy podpowiadają, że powinniśmy szukać w okolicy południowego narożnika płotu. Przeczesujemy krzaki wokół obu południowych narożników, ale nic tam nie znajdujemy. Tymczasem pojawia się inny zespół, utwierdzając nas w przekonaniu, że chodzi o południowy narożnik ogrodzenia. Oni też nie mogą nic znaleźć. Na wszelki wypadek obchodzimy jeszcze wspólnie całe ogrodzenie dookoła, nie daje to jednak żadnych rezultatów. Powstają teorie o tajemniczym złodzieju perforatorów, który najwyraźniej musiał również pieczołowicie pozbierać rozsypane na punkcie karteczki z numeracją... W końcu, podtrzymując się wzajemnie na duchu ową teorią, rozchodzimy się każdy w swoją stronę.


płot, przy którym nic nie znaleźliśmy


My idziemy na zachód, aby dotrzeć do ścieżki prowadzącej ku ,,6c". Stawiamy ledwo kilkanaście kroków, gdy nagle przed nami pojawia się... kolejny płot! Rzucamy się ku jego południowemu narożnikowi. Hmm, tutaj też nic, to może przy drugim narożniku? Nadal pusto. Ale jeśli jest więcej niż jeden płot, to może jest ich też więcej niż dwa? Dobrze kombinujemy, bo po chwili docieramy do trzeciego ogrodzenia, ledwie widocznego za obrastającymi je chaszczami. A skoro są chaszcze, to najpewniej właśnie pośród nich ukryty jest perforator... 


płot, przy którym znaleźliśmy ,,6d"


,,6d" zaliczone, wychodzimy więc znów na pole, po ,,6c". Ten punkt okazuje się najłatwiejszym w całej historii strzelińskiego rogainingu. Pomarańczowy trójkąt widać z daleka, naklejony na słupie energetycznym. 

W drodze do bazy zahaczamy jeszcze o ,,4a", zlokalizowane na górce. Kiedy wychodzimy na szosę, mamy wciąż około czterdziestu minut do końca regulaminowego czasu, postanawiamy więc spontanicznie skoczyć po ,,4d". Koniec czy jeszcze jeden ? - pytają organizatorzy czekający już na parkingu leśnym. Jeszcze jeden- odpowiadamy.

Namierzamy nieco zarośniętą, ale właściwą ścieżkę, a przy niej dołek z wodą. Wracamy na parking leśny, meldując się na mecie o 17:49, z jedenastominutowym zapasem.


tradycyjny strzeliński bigos na mecie


Po ogłoszeniu wyników ruszamy w kierunku stacji w Pakosławicach, planując powrócić na nocleg w sposób nieluksusowy. Dzięki uprzejmości dziewczyn z Poznania, zostajemy na stację podwiezieni, ale i tak okazuje się, że wcześniej niż o 21:00 nic z wioski nie odjeżdża. Idziemy więc pieszo do Nysy. Wędruje się może niezbyt komfortowo, bo poboczem szosy, ale za to z widokiem na Góry Opawskie.

W niedzielę zwiedzamy jeszcze Nysę, która jest ładna, a będzie jeszcze ładniejsza, kiedy zakończą się wszystkie remonty w centrum. Podziwiamy Wieżę Wrocławską i Wieżę Ziębicką, pozostałe ze średniowiecznych obwarowań miejskich. Odnajdujemy barokową Fontannę Trytona, wzorowaną na tej z Piazza Barberini w Rzymie. Wraz z Piłsudzkim gapimy się na imponującą rozmiarem bazylikę,  a wśród różnorodnej stylistycznie i wiekowo zabudowy rynku wychwytujemy bogato zdobiony Dom Wagi Miejskiej. Z ulicy Celnej wypatrujemy ciekawą oś widokową na pojezuicki kościół przy Rynku Solnym.


Nysa, średniowieczne wieże obronne


Nysa, Fontanna Trytona


Nysa, oznaczenie niebieskiego szlaku do Otmuchowa i Waga Miejska


Nysa, barokowy kościół przy Rynku Solnym


Nysa, kamieniczki przy rynku i wieża ratuszowa


nysa w Nysie


Do domu wracamy już bez większych przygód. Teraz z niecierpliwością czekamy na ogłoszenie lokalizacji bazy wrześniowego rogainingu. Słyszeliśmy bowiem odnośnie planów strzelińskiego PTTK bardzo ciekawe plotki...

Komentarze

  1. Fajny mieliście dojazd, przypomniały mi się czasy studenckie, gdzie nieraz też komunikacja publiczna potrafiła zaskoczyć. Za determinację w dotarciu na start należy Wam się co najmniej +10 pkt na starcie ;-)
    Przy kamieniu nieopodal 6f był PK w listopadowej edycji, obejrzałem go w świetle księżyca.
    My natomiast mocno zamotaliśmy się przy prostym 5b, około 40 minut straty, dawno tak wielkiej wpadki nie zaliczyliśmy. A przez ostatnie 2-3 godziny dało się już odczuć letnie warunki.
    Gratulacje i do zobaczenia przy następnej okazji!
    Pozdrawiam
    Paweł

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oho, a gdyby dodać nam te 10 punktów, to bylibyśmy w klasyfikacji przed Wapniakami ;) Gratulujemy miejsca w pierwszej dziesiątce mimo zamotania przy 5b :)

      Usuń
    2. Dzięki, nieco to zaskakujące, zwłaszcza, że dodatkowo jeszcze na 8c 15 minut na szukanie zeszło, inaczej interpretowaliśmy koniec skarpy niż budowniczy ;-) Wniosek nasuwa się taki, że niektórzy też musieli mieć nieoptymalne przebiegi i popełniać błędy...

      Usuń

Prześlij komentarz