Fioletowe Beskidy (KDB on tour).

 


Trasa: Międzybrodzie Bialskie, plaża nad Jeziorem Międzybrodzkim> skrzyżowanie ścieżki i strumienia pod Czuplem (PK1)> Czupel (PK2)> skrzyżowanie dróg pod Magurką Wilkowicką (PK3)> Wilkowice, mostek (PK4)> Bystra, pole biwakowe przy ul.Fałata (PK5, PO)> zakręt szlaku w okolicy Chaty na Groniu (PK6)> Szczyrk, amfiteatr (PK7, PO)> skrzyżowanie ścieżki i strumienia pod Palenicą (PK8)> Skrzyczne (PK9)> bród w okolicy wsi Ostre (PK10)> Węgierska Górka, amfiteatr (PK11, PO)> drewniana kaplica pod Prusowem (PK12)> Hala Boracza (PK13, PO)> Góra Pięciu Kopców (PK14)> skrzyżowanie dróg pod Halą Szczawina (PK15)> Korbielów, kompleks Pilsko-Jontek

PK- punkt kontrolny, PO- punkt odżywczy 

Długość trasy wg wariantu budowniczego: ok. 70 km

Długość pokonanej przez nas trasy: 79 km

Czas przejścia: 22 h 25 min. 

 

Mamy już w swojej kolekcji różne przypinki Potrójnej Korony- zielone, pomarańczowe i czerwone. Jak do tej pory brakowało nam jednak tych w odcieniu fioletu. Teraz wreszcie nadszedł czas, aby te braki nadrobić- ruszamy na Potrójną Koronę Beskidzką.

Baza zawodów zlokalizowana jest w Korbielowie, a dokładnie przy stacji narciarskiej Pilsko-Jontek. Tutaj odbieramy pakiety startowe i oczekujemy na autobusy, które zawiozą nas na start do Międzybrodzia Bialskiego. Tymczasem analizujemy mapę z naniesionymi piętnastoma punktami kontrolnymi, znów zdecydowaliśmy się bowiem na wariant na orientację. Wielokrotnie będziemy odbierać z tego powodu wyrazy szacunku od osób z trasy klasycznej... aczkolwiek orienteering w formie zaproponowanej przez Potrójną Koronę (z dopuszczeniem korzystania z GPS-a i map w wersji cyfrowej) jest naprawdę w zasięgu każdego. Wystarczą podstawowe umiejętności planowania oraz czytania mapy. No i świadomość, że planowany dystans może się trochę wydłużyć... 

Przed 21:00 lądujemy nad Jeziorem Międzybrodzkim, które mieliśmy okazję zobaczyć w pełnej krasie podczas pokonywania Małego Szlaku Beskidzkiego. Teraz natomiast lustro wody jest zupełnie czarne. W ciemnościach migocą jedynie światełka nad stacją meteo na Górze Żar oraz... zielone ,,oczy" drona, który utknął na drzewie podczas próby efektownego przelotu nad uczestnikami wyrypy. Noc zapowiada się za to ciepła, może nawet zbyt ciepła. Nie czuć nawet najmniejszego powiewu wiatru. Czyżby rację miało IMGW, które w autobusie, za pośrednictwem radia, straszyło nas możliwością wystąpienia burz? Staramy się na razie o tym nie myśleć i odliczamy ostatnie sekundy pozostałe do startu.

Ideą Potrójnej Korony jest możliwość odwiedzenia w czasie wędrówki trzech szczytów zaliczanych do Korony Gór Polski.  Na Beskidzkiej będą to: Czupel (Beskid Mały, 931 m n.p.m.), Skrzyczne (Beskid Śląski, 1257 m n.p.m.) oraz... w zastępstwie Babiej Góry (ze względu na zbyt wygórowane wymagania parku narodowego)- Góra Pięciu Kopców, przedwierzchołek Pilska (Beskid Żywiecki, 1534 m n.p.m.). 

Naszą przygodę rozpoczynamy od wspinaczki na Czupel. Początkowo idziemy razem ze wszystkimi czerwonym szlakiem. Ale nim zdobędziemy pierwszy szczyt do KGP, mamy jeszcze coś do załatwienia. Konkretnie musimy odnaleźć lampion z perforatorem, ukryty na skrzyżowaniu strumienia oraz nieoznaczonej drogi odchodzącej od szlaku. Bez problemu udaje nam się wytypować odpowiednią drogę i po chwili dziurkujemy już kartę do potwierdzeń. Dziarskim krokiem ruszamy dalej, rozglądając się za skrętem w prawo, który doprowadziłby nas na szczyt Czupla. Skręt, owszem, wkrótce ukazuje się naszym oczom. Podążamy nim na południe, gawędząc beztrosko. Ale kiedy mija kolejne dziesięć minut, zaczynamy się lekko niepokoić. Coś jest wyraźnie nie tak, bo w ogóle nie nie zyskujemy na wysokości. Mało tego, ścieżka zdaje się nawet lekko opadać w dół... Zerkamy na mapę w telefonie, po czym klniemy szpetnie. Okazuje się, że na rozwidleniu wybraliśmy złą odnogę drogi i zamiast wchodzić na szczyt, coraz bardziej się od niego oddalamy... Rozważamy przedzieranie się do szlaku biegnącego grzbietem na azymut. Biorąc jednak pod uwagę nachylenie stoku oraz błotnistość podłoża, stwierdzamy, że gra jest niewarta świeczki. Potulnie zawracamy, mając świadomość, że nadłożyliśmy ponad kilometr drogi i prawdopodobnie znajdujemy się aktualnie na samym końcu stawki...

...ale to przecież nie wyścigi. Plus jest taki, że kiedy w końcu docieramy na Czupel, nie ma już kolejki do pieczątki. Stempel odbija się kiepsko, na wszelki wypadek robimy sobie więc też zdjęcie z tablicą ustawioną na szczycie. Wychodzi równie fatalnie. Nie marudząc już dłużej, ruszamy w kierunku Magurki Wilkowickiej (909 m n.p.m.). 

Docieramy do schroniska na Magurce i zaczynamy schodzić w dół zielonym szlakiem. Idziemy drogą bitumiczną, starannie odliczając jej zakręty. Piątego w kolejności nie będziemy mogli ściąć tak jak proponuje szlak. Chcemy dotrzeć do ukrytego na wirażu lampionu.

Po podbiciu punktu mkniemy do czerwonego szlaku, którym od Magurki podążają klasyczni. Wspólnie z nimi wędrujemy do Wilkowic, gdzie upolować musimy lampion zawieszony przy mostku. Kusi, aby dotrzeć do niego na szagę, ale trochę obawiamy się dzikiego przełażenia nocą przez tory. Idziemy więc naokoło, niebieskim szlakiem. 

Przed nami teraz długa prosta wzdłuż ulicy Juliana Fałata biegnącej przez wieś Bystra. Spotykamy nawet słynnego malarza we własnej osobie, pomimo późnej pory przesiadującego na ławce pod Gminnym Ośrodkiem Kultury. Z niecierpliwością wyczekujemy już punktu odżywczego, który powinien przypaść na 15 kilometrze trasy. Nam wypada grubo za siedemnastym...

Porywamy po bułce i rozsiadamy się na leżakach rozstawionych na polu biwakowym. Wybornie smakuje gorąca herbata. Za to pogoda zaczyna się zmieniać... Kiedy zamierzamy ruszyć w dalszą drogę, spadają pierwsze krople deszczu. Na początku cieszymy się, że zrobi się trochę bardziej rześko... ale wkrótce drobna mżawka przemienia się w prawdziwe oberwanie chmury. Kryjemy się pod daszkiem wiaty, zastanawiając się czy to zjawisko atmosferyczne warto przeczekać. Po kilku minutach staje się jednak jasne, że opad nie zamierza odpuścić tak łatwo. Chcąc nie chcąc, oblekamy się w odzież wodoodporną i opuszczamy bezpieczne schronienie.

Kiedy ulicą Świerkową podchodzimy w stronę lasu, niebo zaczyna delikatnie mruczeć. Na szczęście na dwóch czy trzech burknięciach się kończy. Deszcz potowarzyszy nam jeszcze chwilę, ale dramatu nie będzie. Na rozstaju dróg odłączamy się od klasycznych. Oni kontynuują wspinaczkę czerwonym szlakiem po zboczu Magury, my zaś wybieramy łagodniejszy wariant- znakowaną na czarno drogą kierujemy się w stronę Chaty na Groniu

Na zielonym szlaku poniżej zajazdu odnajdujemy kolejny punkt oznaczony lampionem. Teraz możemy schodzić do Szczyrku, do dobrze nam znanego amfiteatru pod skoczniami, gdzie ulokowany został kolejny punkt odżywczy. Warto zjeść pożywną, gęstą od ryżu zupę pomidorową (dają nawet dokładkę!), bo przed nami najgorsze podejście na trasie- z 500 m n.p.m. musimy wspiąć się na 1257, na szczyt Skrzycznego

Zanim jednak rozpoczniemy wspinaczkę, skręcamy w ulicę Skalistą, na przedłużeniu której, na skrzyżowaniu ścieżki i strumienia, ukrywa się kolejny perforator pragnący zatopić ząbki w naszych kartach do zbierania potwierdzeń. Wkrótce odnajdujemy strumień. Przed chwilą widzieliśmy wychodzące z krzyżującej się z nim ścieżki dwa światełka czołówek. Kręcimy się dookoła, ale punktu ani widu, ani słychu. Dziwne, bo poprzednie nie były jakoś specjalnie pochowane... Próbujemy zajrzeć jeszcze trochę głębiej w las, natykamy się jednak na tabliczki z napisem ,,teren prywatny, uwaga pies". To hasło, a zwłaszcza jego druga część, skutecznie odstrasza przynajmniej połowę z nas. Przyglądamy się uważniej mapie. Może trzeba pójść jeszcze kawałek dalej? Bingo! Na kolejnym skrzyżowaniu strumienia ze ścieżką namierzamy zwisający z drzewa lampion.

Następnie dobijamy do zielonego szlaku na Skrzyczne. Znamy tę trasę prawie na pamięć. Schodziliśmy tędy do mety na Beskidzie w 2023 r., na tejże w 2024 r., a także na Super Treku w ramach BUT-a. Szliśmy zazwyczaj po ciemku i na sporym zmęczeniu, może dlatego- pocieszamy się- zapamiętaliśmy ten odcinek jako stromy, bardzo kamienisty i ciągnący się w nieskończoność... 

Wkrótce okazuje się jednak, że nie chodzi tylko o siłę wspomnień. Oficjalnie stwierdzamy, że zielony szlak na Skrzyczne naprawdę jest stromy, kamienisty i ciągnie się w nieskończoność. Także wtedy, kiedy pokonuje się go z dołu pod górę, przed półmetkiem trasy. Wygląda na to, że na Skrzycznem przywitamy świt... chociaż wschód słońca nie zapowiada się dzisiaj specjalnie spektakularnie. Deszcz już co prawda nie pada, ale mgła jest tak gęsta, że górną stację kolejki krzesełkowej dostrzegamy dopiero, kiedy znajdujemy się na wyciągnięcie ręki od niej. 

W białym mleku udaje nam się odnaleźć też schronisko (niestety jeszcze zamknięte, choć ktoś za nami oznajmia, że musi tutaj kupić colę). Przybijamy kolejną pieczątkę na karcie startowej, odpoczywamy chwilę i doładowujemy się kaloriami z plecaka, nasze żołądki zdążyły już bowiem całkiem zapomnieć o zupie. Następnie oddalamy się po raz kolejny od klasycznych, tym razem dość znacząco. Oni kierują się na Małe Skrzyczne i Malinowską Skałę, my natomiast schodzimy niebieskim szlakiem do wsi Ostre

Na początku cieszymy się, że idziemy w dół, ale luźne kamienie na ścieżce dają się stopom dość mocno we znaki. Na tyle mocno, że kiedy dostrzegamy dochodzącą z boku drogę bitumiczną, zastanawiamy się, czy nie moglibyśmy z niej skorzystać... ale to chyba jednak nie byłby skrót. 

Światło czołówek rozpraszające się na kropelkach mgły zaczyna bardziej przeszkadzać niż pomagać, gasimy je więc i chowamy do plecaka. Robi się szaro. Docieramy do Ostrego, gdzie z ulgą witamy asfalt. Mgła opada, rosząc nas lekką mżawką. 

Przy kościele skręcamy znów w stronę lasu, aby rozpocząć poszukiwania dziesiątego już punktu kontrolnego. Ten ma znajdować się przy brodzie. Schodzimy drogą do Twardorzeczki i dostrzegamy ścieżkę wydeptaną w wysokiej trawie. To na pewno tutaj. Schodzimy na brzeg potoku, przez który można w tym miejscu przeskoczyć na drugą stronę po kamieniach. Po drugiej stronie dostrzegamy zresztą osobnika płci męskiej, schylonego nad wodą. Zapewne dziurkuje kartę perforatorem... - tak myślimy, dopóki mężczyzna nie odwraca się w naszym kierunku. 

- Dzień dobry- mówi. - Państwo po wodę źródlaną?  

Wpadamy w konsternację. Z otwartymi ustami przyglądamy się poukładanym w potoku butelkom i nadciągającym ze wszystkich stron miejscowym. Próbujemy tłumaczyć nieudolnie, że szukamy ,,takiego pomarańczowego lampionu", ale nie spotykamy się ze zrozumieniem. Odchodzimy na bok, aby się naradzić. Połowa z nas zarzeka się, że na 99% jesteśmy we właściwym miejscu, postanawiamy zadzwonić zatem do biura zawodów i zapytać czy ktoś przed nami nie zgłaszał zniknięcia punktu numer 10. Odbiera Kuba, czyli jeden z głównych sprawców zamieszania zwanego Potrójną Koroną. Konspiracyjnym szeptem opowiadamy mu o wodzie źródlanej i naszych podejrzeniach, że któryś z jej koneserów mógł zdemontować lampion. Kuba mówi, że nie było wcześniej zgłoszeń o zaginięciu, ale radzi nam abyśmy, jeśli jesteśmy pewni swego, zrobili sobie zdjęcie w miejscu, w którym się znajdujemy. Tak też czynimy. Następnie idziemy dalej wzdłuż potoku, dochodząc... do kolejnego brodu (nawet bardziej ,,brodowatego" niż tamten). Wisi nad nim lampion. Dzwonimy do Kuby, aby odwołać alarm. A potem połowa z nas wykonuje efektowny poślizg na jednym z mokrych kamieni, z twardym lądowaniem w Twardorzeczce. Na szczęście kończy się tylko na podrapanym łokciu. 

Teraz mamy przed sobą zagwozdkę- jak możliwe najszybciej dotrzeć stąd do Węgierskiej Górki? Moglibyśmy pójść przez Radziechowy i Przybędzę, a potem wzdłuż Drogi Krajowej nr 1. Tak byłoby chyba najkrócej i najbardziej płasko. Ale przecież nie po to przyjechaliśmy w Beskidy, aby ubijać stopami asfalt, prawda? Wybieramy zatem wariant prowadzący wprost na południe, poniżej szczytów Wytrzyszczonej (865 m n.p.m.) i Jaworzynki (951 m n.p.m.). Będzie trochę pod górkę. Kiedy zegarek pokazuje 1000 m n.p.m., zaczynamy trochę żałować wyboru... 

...ale wkrótce dobijamy do Głównego Szlaku Beskidzkiego, którym (wraz z klasycznymi) schodzimy do wsi nad Sołą. Tutaj, w amfiteatrze, czekają na nas świeżutkie drożdżówki. Dobrze się siedzi na schodkach amfiteatru, ale po chwili odpoczynku  trzeba ruszać dalej. 

Najpierw spokojnie, asfaltem, przez Węgierską Górkę i Żabnicę. Potem za niebieskimi znakami skręcamy na południe, rozpoczynając kolejne mozolne podejście. Baaardzo mozolne. Co jakiś czas zerkamy na mapę i mamy wrażenie, że w ogóle nie posuwamy się do przodu. Po około godzinie męczarni docieramy jednak w pobliże szczytu Prusów (1010 m n.p.m.), gdzie odbijamy na południe w poszukiwaniu drewnianej kaplicy z 1912 r. Tutaj nie ma lampionu, w celu potwierdzenia punktu musimy zrobić zdjęcie. Co też czynimy.

 

 

drewniana kaplica pod Prusowem

 

Wracamy do niebieskiego szlaku, który pod naszą nieobecność zdążył się trochę wypłaszczyć. Jesteśmy już niedaleko Hali Boraczej, gdzie, obok schroniska PTTK, czekają nas wyjątkowe atrakcje- kiełbasa z grilla oraz bezalkoholowe specjały z browaru Fortuna.  Z tego wszystkiego aż zapominamy zajrzeć do wnętrza schroniska, w którym nigdy nie byliśmy. A właściwie nawet nie zapominamy, tylko nie chce nam się podejść do niego pod górkę...

 

 

Hala Boracza

 

 

Z Hali Boraczej kierujemy się zielonym szlakiem na Halę Lipowską. Przed odwiedzeniem tutejszego, znanego, ale dawno nieodwiedzanego schroniska nie możemy się już powstrzymać. Kuszą legendarne pierogi, ale ostatecznie poprzestajemy na kaloriach w płynie. 

Przed nami ostatnie podejścia: na Palenicę (1340 m n.p.m.), na Kopiec (1401 m n.p.m.) i wreszcie, finalne, na Górę Pięciu Kopców (1534 m n.p.m.). Widoków brak, wokół nas znów gęstnieje mgła. Spotykamy się teraz już nie tylko z wyrypowiczami z trasy klasycznej, ale i tymi- wyraźnie świeższymi od nas- z trasy krótkiej. Po podstemplowaniu karty na szczycie, wszyscy schodzą do rozejścia szlaków pod Kopcem tą samą drogą. My, trochę na przekór, korzystając z wolności jaka daje nam wariant na orientację, ruszamy w kierunku Hali Miziowej szlakiem żółtym. Jest może odrobinę dalej, ale za to chyba ciekawiej- wąską ścieżką wijącą się wśród kosodrzewiny, po skałkach i korzeniach. No i bez tłoku. Po drodze niestety zaczyna znowu padać. 

Nie przejmujemy się jednak byle mżawką, skupieni na poszukiwaniu zejścia z Hali Miziowej na Halę Szczawina. Pomimo słabej widoczności, idzie nieźle. Gorzej jest ze ścieżką, która powinna się zaczynać za budynkami stacji narciarskiej. Na mapie wygląda w porządku, w rzeczywistości jest zasłana gałęziami pozostałymi po jakichś pracach leśnych. W końcu udaje nam się jednak przedrzeć do potoku, nad którym wisi on- ostatni lampion. Teraz już prosto do mety. Docieramy do niej niejako od niewłaściwej strony... ale wolontariuszom udaje się nas wychwycić i odpowiednio pokierować- do zdjęcia, po jedzenie, no i po odbiór przypinek Potrójnej Korony. Naszych pierwszych fioletowych.

 

 


 

 

< następny post

poprzedni post > 

Komentarze