Do Zakopanego bez korków (KDB on tour).
Trasa: Kraków Swoszowice, KS Wróblowianka> (zielonym szlakiem, potem bez znaków) Wrząsowice> (bez znaków, potem niebieskim szlakiem) Świątniki Górne> (bez znaków, potem czarnym szlakiem spacerowym) Kamieniec> (częściowo czarnym szlakiem spacerowym) Siepraw (I punkt owocowy)> (częściowo niebieskim szlakiem) Borzęta> (bez znaków) Osieczany> (bez znaków) Bulina, OSP (I punkt kontrolny)> (najpierw niebieskim szlakiem, potem bez znaków) Styrek> (czerwonym szlakiem) Śliwnik> Działek> schr. PTTK na Kudłaczach> Łysina> (żółtym szlakiem) Patryja> Brzanówka (II punkt owocowy)> Lubień> (bez znaków, potem czarnym szlakiem) Mały Szczebel> Szczebel> (zielonym szlakiem) Mała Góra> Glisne> Raba Niżna, OSP (II punkt kontrolny)> (najpierw zielonym, potem żółtym szlakiem) Olszówka (III punkt owocowy) > (żółtym szlakiem) Schronisko PTTK na Starych Wierchach> (czerwonym szlakiem) Groniki> Obidowiec> Rozdziele> Turbacz> Schronisko PTTK na Turbaczu> (zielonym szlakiem) Bukowina Waksmundzka> (czarnym szlakiem) Ostrowsko> (bez znaków) Gronków, remiza OSP (III punkt kontrolny)> (czerwonym szlakiem, potem bez znaków) Kotelnica> (czerwonym, potem żółtym szlakiem) Groń (IV punkt owocowy)> (żółtym, potem niebieskim szlakiem) Gliczarów Górny> (niebieskim szlakiem, potem bez znaków) Poronin> (bez znaków) Walkoszów Wierch> Olcza, OSP
Długość trasy: 112,9 km (wg zegarka 116,5 km)
Czas przejścia: 27 godzin 37 minut (limit 47 godzin)
Kiedy Alicja trafiła do Krainy Czarów, znalazła buteleczkę z napisem ,,wypij mnie", zawierającą eliksir powiększający, a także ciastko kuszące hasłem ,,zjedz mnie", działające pomniejszająco. Na starcie II Maratonu Pieszego Kraków-Zakopane otrzymujemy podobny zestaw. ,,Buła przetrwania" informuje, że z każdym kęsem będziemy bliżej mety, natomiast woda ,,kilometrów za nas nie zrobi, ale udaje że pomaga". Ile kilometrów ma ten maraton? Według pierwotnych założeń 110, po korekcie trasy związanej z robotami drogowymi niecałe 113. Zegarek jak zwykle pokaże jeszcze trochę więcej. Na pokonanie trasy mamy całe 47 godzin, nie musimy się więc śpieszyć. A pójście pieszo z Krakowa do stolicy polskich Tatr uzna za sensowne każdy, kto choć raz stał w korku na ,,Zakopiance"...
Nową imprezę dedykowaną piechurom mieliśmy na oku już w zeszłym roku, wtedy zniechęcił nas jednak zbyt duży udział procentowy drogi bitumicznej. Tym razem asfaltu ma być na trasie mniej, a organizator, My Mountain Club, zobowiązał się do poprawienia niedociągnięć z pierwszej edycji. W piątek, 23. maja, w samo południe, stajemy zatem na starcie zlokalizowanym przy siedzibie Klubu Sportowego ,,Wróblowianka" w Swoszowicach.
Gorąco nie jest, w dodatku lekko kropi. Zaczyna się- a jakże- od asfaltu, ale pozytywnie zaskakuje nas fakt, że jeszcze przed dotarciem do prawdziwych gór pojawia się trochę przyjemnych, lekko błotnistych ścieżek prowadzących wśród zieleni, po lekko pofałdowanym terenie. Na przykład ten fragment wzdłuż Leńczówki za Świątnikami Górnymi. Albo odcinki niebieskiego szlaku za Sieprawiem. Albo Borzęta w rejonie Nowych Skał.
Na terenie kompleksu sportowego w Sieprawiu (ok. 11 km) odnajdujemy pierwszy punkt z wodą i owocami (konkretnie jabłkami). Nie zatrzymujemy się tutaj długo, wybiegając już myślami za Myślenice, do kilometra dwudziestego piątego, gdzie w Bulinie, przysiółku wsi Łęki, czeka pierwszy punkt kontrolny oraz gorący posiłek. Przyda się przed wejściem w Beskid Makowski i przed rozpoczynającymi się od tego miejsca bardziej znaczącymi przewyższeniami.
Gorącym posiłkiem okazuje się zupa. Cebulowa- jak informuje obsługa punktu. Szczerze mówiąc, bez tej podpowiedzi ciężko byłoby zgadnąć. Porywamy jeszcze po bułce na drogę i przeliczamy szybko w głowie czy damy radę zdążyć do schroniska na Kudłaczach przed zamknięciem bufetu, bo chyba trzeba będzie się tam jeszcze podładować kalorycznie. Wychodzimy z remizy Ochotniczej Straży Pożarnej, zdążając w stronę szlaku oznaczonego kolorem czerwonym, czyli naszego starego znajomego- Małego Szlaku Beskidzkiego.
Pniemy się na Śliwnik (619 m n.p.m.), a potem na Działek (600 m n.p.m.). Po drodze napotykamy siedzącego pod kwitnącym rododendronem Chrystusa Frasobliwego. Dwa lata temu oprócz niego stacjonował tutaj też pan, który w pamięci wykonywał skomplikowane obliczenia matematyczne, podając w rezultacie prognozowaną godzinę ukończenia zaplanowanej przez nas trasy. Dzisiaj go nie ma. Dobrze, bo na razie chyba nie chcielibyśmy jeszcze znać wyniku takich obliczeń.
![]() |
Chrystus Frasobliwy pod Śliwnikiem |
Gdakanie i gęganie zwiastuje przybliżanie się do Kudłaczy. Zdążyliśmy. Rozsiadamy się przed schroniskiem, które przemienia się w nieoficjalny punkt odżywczy. Ale nie wszyscy chcą z niego korzystać.
- Co tu jest?!- pyta podejrzliwie grupka uczestników rajdu, kiedy wychodzimy z powrotem na szlak zza figury Świętowita.
- Jedzenie, piwo z beczki... - zachęcamy jak umiemy.
- To nie dla nas- odpowiadają tamci hardo. - Mamy w plecaku kilogram żelków!
![]() |
Świętowit z Kudłaczy |
![]() |
hałaśliwi mieszkańcy Kudłaczy |
Nam Kudłacze zrobiły jednak dobrze, i na brzuchy, i na głowy. Z nowymi siłami wchodzimy na Łysinę (891 m n.p.m.), po czym żegnamy się z Małym Szlakiem Beskidzkim, odbijając w stronę Patryi (763 m n.p.m.). Przy kapliczce na Brzanówce w Kasince Małej rozłożył się drugi punkt owocowy, gdzie załapujemy się na mały bonus- pani mieszkająca w okolicy stwierdziła, że jabłka to za mało i postanowiła poczęstować uczestników wyrypy własnoręcznie upieczonym chlebem. Ależ on smakuje!
Kiedy schodzimy do Lubnia, pomiędzy drzewami błyska na czerwono widowiskowo zachodzące słońce. Powoli trzeba zakładać czołówki. Z Makowskiego przenosimy się w Beskid Wyspowy, witający nas serdecznie podejściem na Szczebel. Cieszyliśmy się na ten Szczebel, bo nigdy na nim nie byliśmy. Ale jak po Beskidzie Wyspowym można się było spodziewać, łatwo nie jest. Przeciwnie- podejście jest wprost mordercze. Idziemy cały czas ostro pod górę, a szczytu nie widać. Po drodze mijamy jakąś dziurę w ziemi, z której wieje zimnem... Potem okaże się, że to jaskinia, nazywana Grotą Lodową lub... Zimną Dziurą.
Na profil wysokości wyświetlany przez zegarek aż strach spoglądać. To ile metrów ma ta góra? Czy to ośmiotysięcznik?! Kiedy wreszcie drzewa przerzedzają się, odsłaniając niebo, dostrzegamy rozległy biały plac. Śnieg...? Na szczęście nie, to tylko płachta przykrywająca pole startowe dla paralotniarzy. A to by oznaczało, że w końcu zbliżamy się do szczytu. Na Szczeblu (jednak tylko 976 m n.p.m.) robimy sobie zasłużoną przerwę. Siedzimy na ławeczce i wpatrujemy się w świecące w ciemności zabudowania rozłożone nad Rabą w dole. Dopiero gdy zaczynamy marznąć, podejmujemy decyzję o wyruszeniu w dalszą drogę.
A dalsza droga prowadzi do Przełęczy Glisne. Na szczęście organizatorzy oszczędzili nam podejścia na Luboń Wielki i zamiast rozkoszować się tą przyjemnością, przemykamy się tylko u podnóża najwybitniejszego szczytu w okolicy do Raby Niżnej. Na zupę. Tym razem to grzybowa (tak mówią).
Punkt w Rabie Niżnej przypada mniej więcej w połowie dystansu i oprócz posiłku oferuje również możliwość skorzystania z przepaku tudzież leżakowania. Ale my nie chcemy wypaść z rytmu, zaraz po zupie ruszamy więc z powrotem w noc. Niektórzy się dziwią (,,A wy gdzie idziecie?! Już po spaniu?!"). Najpierw po twardym, musimy bowiem przetransportować się z Beskidu Wyspowego w Gorce. Przed nami gwóźdź programu, czyli podejście na Turbacz (1310 m n.p.m.). Trzeba wspiąć się wysoko, ale jesteśmy przekonani, że gorzej niż na Szczeblu już nie będzie.
W pogrążonej we śnie Olszówce niemal przyprawiamy o zawał serca dwóch uczestników rajdu oddających się przerwie technicznej. Stawka bardzo się już rozciągnęła i rzadko kiedy ktoś kogoś mija, a tu nagle dwa silnie świecące światła pośrodku niczego... ,,Zastanawialiśmy się kto tak wolno jedzie autem!". Po ustaleniu, że to jednak nie morderca powolnie śledzący wędrowców samochodem, a dwójka całkiem szybko poruszających się piechurów, ruszamy dalej w czwórkę. Robi się raźniej, a przy drodze materializuje się samoobsługowy punkt z jabłkami, aż dziwne że jeszcze nie rozniesiony przez leśne zwierzęta.
Zaczyna się podejście. Najpierw żółtym szlakiem na Przełęcz Pośrednie (918 m n.p.m.), gdzie dołączamy do znanego i lubianego Głównego Szlaku Beskidzkiego. Tęsknym wzrokiem spoglądamy na schronisko na Starych Wierchach, które o tej porze nie ma prawa być jeszcze otwarte. Ale zaczyna się już robić szaro, a na świerkach nieśmiało pogwizdują ptaki. Z minusów- poranek zapowiada się deszczowo.
Im wyżej wchodzimy, tym mocniej pada, nakładamy więc kolejne warstwy wodoodporne. Oraz rękawiczki, bo temperatura pikuje. Jak bardzo spadła, poznajemy po tym, że wokół nas zaczyna się robić biało... i tym razem to nie żadna płachta, ale najprawdziwszy, późnomajowy śnieg. Na Turbaczu jest już zupełnie zimowo, czym prędzej schodzimy więc do schroniska pod szczytem. Drzwi są na szczęście otwarte, możemy więc chociaż symbolicznie rozgrzać się i podsuszyć, ale do otwarcia bufetu pozostały jeszcze dwie godziny. Nasi towarzysze z Olszówki mimo to postanawiają posiedzieć pod dachem chwilę dłużej. My jesteśmy twardzi i bez większej zwłoki rozpoczynamy zejście w stronę Bukowiny Waksmundzkiej (1103 m n.p.m.).
![]() |
zimowy Turbacz |
Trochę schodzimy, a trochę zjeżdżamy. A potem trochę schodzimy, a trochę spływamy, bo od pewnej wysokości śnieg znów przemienia się w deszcz. A przykryta białym puchem droga w błotnisty wąwóz. Z ulgą meldujemy się w Ostrowsku, gdzie zaczyna się dłuższy odcinek bitumiczny. Już wkrótce jego monotonia zaczyna nam jednak doskwierać. Zwłaszcza że zegarek dawno pokazał osiemdziesiąty siódmy kilometr, a obiecanego punktu kontrolno-odżywczego nie widać. Długa prosta przez Gronków ciągnie się niemiłosiernie. Dobrze, że chociaż opady postanowiły nam odpuścić.
W końcu na horyzoncie dostrzegamy budynek, który typujemy jako remizę Ochotniczej Straży Pożarnej. A remiza równa się gorący posiłek. Zupa. Tym razem pomidorowa, zdecydowanie najlepsza pozycja z dotychczasowego menu. Na trzeci punkt kontrolny nie zdążyła natomiast dojechać lista z potwierdzeniami obecności, w związku z tym podpisujemy się na oddolnie zorganizowanym świstku, z którego wynika, że znajdujemy się na siódmej i ósmej pozycji wśród startujących... pod warunkiem że wszyscy, którzy dotarli do Gronkowa przed nami, wiedzieli o istnieniu nieoficjalnej listy.
Przed nami kolejne wzniesienie, tym razem Kotelnica (917 m n.p.m.) górująca nad Białką Tatrzańską. To znany ośrodek narciarski, ale dzisiaj jest tu raczej pusto. Karczma wznosząca się na szczycie też nie wygląda na otwartą, a mieliśmy cichą nadzieję na jabłecznik. (Połowa z nas zaczęła myśleć o szarlotce obsesyjnie, od kiedy wspomniał o niej jeden z naszych kompanów napotkanych w Olszówce). Póki co schodzimy jednak w stronę restauracji ,,Downe Cosy" w Groniu, przy której ma być zlokalizowany ostatni punkt owocowy. Stołu z jabłkami i wodą nie udaje nam się namierzyć, postanawiamy więc (ryzykując utratę pozycji w pierwszej dziesiątce) wejść do restauracji i zorganizować sobie we własnym zakresie punkt kawowo-deserowy. Szarlotki co prawda nie ma, ale nie wybrzydzamy, akceptując czekoladowy suflet...
Wspinamy się teraz do Gliczarowa Górnego. Tu po raz pierwszy pojawiają się widoki na Tatry. Pojawia się też pies, który wypada z jednego z obejść w raczej niezbyt przyjaznym nastroju, przez co odżywają wspomnienia z grudniowej Sycylii...
Z drogi biegnącej grzbietem skręcamy w dół przez łąki. Idziemy obok pasących się owiec, obok krów, obok bacówki, w której wędzą się oscypki. Docieramy do Poronina. Wydawałoby się, że to już bardzo blisko mety, ale organizatorzy przygotowali dla nas jeszcze jedną niespodziankę. Ta niespodzianka nazywa się Walkoszów Wierch (905 m n.p.m.). A zanim on, to jeszcze dwa brody na Jesionkowskim Potoku.
![]() |
pocztówkowy Walkoszów Wierch |
Wreszcie docieramy do Olczy. Tutaj szukamy, jak zawsze, remizy OSP. Przez stertę depozytów, które dojechały z Krakowa na metę, przedzieramy się na piętro. Tutaj czeka rosół (wygrywa z pomidorową z Gronkowa), a oprócz niego jeszcze drugie danie. Tłumów nie ma. Przy sąsiednim stoliku przysypiają ratownicy medyczni- w sumie dobrze, że nie mają za dużo pracy. Szukamy kogoś, kto mógłby wręczyć nam dyplomy i medale. Fanfar brak. Czyżbyśmy zjawili się za wcześnie...?
***
Następnego dnia rano, kiedy budzimy się po dwunastu godzinach nieprzerwanego snu, dzwoni telefon. To organizatorzy rajdu. Pytają czy jesteśmy jeszcze na trasie. Rzeczywiście, we wczorajszym amoku nie zauważyliśmy nawet, że nikt nie dał nam na mecie żadnej listy do podpisania... Uspokoiwszy ich, że jednak nie przepadliśmy w lesie, wracamy do swoich zajęć. Czyli do poszukiwania najbliższego miejsca, w którym można zjeść szarlotkę...
Komentarze
Prześlij komentarz